Uwielbiam tego typu filmy i po tym także wiele sobie obiecywałam, zwłaszcza z uwagi na wysoką ocenę. Jednak film był ogromnym rozczarowaniem- nie z uwagi na archaiczne aktorstwo czy słabe efekty specjalne (to wszystko jest zrozumiałe i nie tylko nie wpływa na ocenę, ale wręcz tworzy nostalgiczny klimat). Chodzi mi o absurdalne podejście do psychologii człowieka- zarówno jako jednostki, jak i w grupie. Ludzie wiedzą, że zostało im nie pół godziny, ale pół roku życia. I nie budują schronów. Nie schodzą do kopalń. Nie snują nierealnych, desperackich planów kolonizacji Księżyca, itp., itp. Oni po prostu żyją jak co dzień- chodzą do pracy, organizują przyjęcia, przyjmują ze stoickim spokojem śmierć bliskich. Człowiek tak nie postępuje! Oczekiwałam społecznych rozruchów- napadów na sklepy (poużywajmy, póki możemy), powstania nowych sekt religijnych (w nadziei na niebo), ostatecznie choćby zbiorowej załamki i depresji, ale przede wszystkim walki, walki! Mamy ją zapisaną w genach, to kwestia gatunku. Dla mnie film jest bardzo słaby, ponieważ autorzy mieli wspaniały pomysł, ale wyłożyli się na kompletnej dehumanizacji bohaterów.
You are wrong. Pewnie dzisiaj by tak było, nawet powstały o tym filmy, ale film kręcono w schyłku lat 50-tych (chociaż pokazywano połowę '60) a więc przed czasami rewolucji kontrkulturowej, w erze powszechnej kindersztuby, co zobowiązuje... i cywilizację należało zakończyć z godnością. "Innego końca świata nie będzie" jak napisał klasyk.
Nie ma to jak rozpatrywać film pod kątem nauk społecznych, ten koniec w filmie nie jest na początku pewny i ludzie żyją nikłą nadzieją, okręt płynie przecież do San Francisco by sprawdzić kontakt z nadajnika i ten nadciągający koniec jest pewny dopiero w drugiej połowie filmu. Dwa akcja dzieje się na okręcie i w Australii jeszcze przed epoką społeczeństwa wielokulturowego i to także w jakimś małym mieście.
a'propos "dwa": małe miasteczko to ma być Melbourne... Ciii... lepiej przeedytuj posta, bo się Australijczycy obrażą, bo to całkiem zacne i spore "miasteczko" (i takie też było nawet w latach 50-tych, a do tego cały czas rośnie!)
Akcja nie dzieje się jednak w centrum miasta, a mamy poczucie prowincji, sielskości, normalnego życia co jest tu zabiegiem celowym.
Film stanowi adaptację książki. W książce tak właśnie było - ludzie nie uciekali, nie panikowali, a raczej byli pogodzeni z losem. Co więcej, nawet nie było exodusu ludzi z północy na południe. Myślę, że mogło to wynikać z tego, że wszyscy i tak wiedzieli, że nie ma przed tym ucieczki, gdyż - jak wspomniano w książce - potrzeba było ok. 20 lat by promieniowanie znikło na tyle, by można tam było żyć. Nawet dziś, 60 lat później trudno byłoby przeżyć 20 lat w schronie.
Czytam własnie i oglądam reportaże z Austarlii. Dramat! Pożary trawią najbardziej zaludnione obszary tego kontynentu. Zamożni i pewni swojego wygodnego bytu Australijczycy, siedzą osmaleni dymem i pożogą na plażach wraz z resztkami uratowanego z żywiołu dobytku i swoimi zwierzętami. Wokół czerwone dymy, smog i smród spalenizny, a w oddali szalejące pożary, bez szans na ugaszenie w prawie 50 stopniowych upałach i kompletnej suszy...Przerażenie, zaskoczenie, niedowierzanie, to widzę na ich twarzach. Ta sytuacja wzbudza moje współczucie i solidarność z tymi ludzmi. Jak to? Taki bezpieczny ląd,ostatni brzeg? Tu uciekali zawsze prześladowani, załamani, po wojnach, bez braku możliwości powrotu do swoich ojczyzn, w których czekała ich tylko śmierć lub więzienie.. Tam znależli swoje miejsce założyli rodziny. Biali polityczni uciekinierzy z Afryki, Azjaci uciekający przed reżimami . Dla nich to teraz głęboki problem psychologiczny, utraty poczucia tak długo trwającego bezpieczeństwa, braku konfliktów wojennych, terroru, itp. Chociaż wielu z nich już odeszło ,ze względu na wiek lub choroby.jak mój krewny, który zakotwiczył w Sydney jako były żołnierz Andersa, w latach 40 tych ubiegłego wieku, a odwiedził swoją ojczyznę po raz pierwszy dopiero w roku 1980, w krótkim okresie rządów Solidarności, by potem wrócić ponownie dopiero w 1990 tym, z przyczyn politycznych .
Jako młoda adeptka anglistyki, przeczytałam ok pół wieku temu powieść "Ostatni Brzeg", Nevila Shute , która zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Od tamtego momentu zawsze myślałam o Australii jako o ostatnim kontynencie , który mógłby dosięgnąć jakikolwiek kataklizm, wojny, a także problemy ekologiczne. Było to nazbyt naiwne myślenie. A więc nie ma już nigdzie ostatniego brzegu na naszej planecie?!
Klimat jak w "Melancholii" von Triera. Rzeczywiście, czegoś tym ludziom brakuje.
Miałem dysonans przy scenie wyscigów, w których gineli ludzie (najprawdopodobniej), a bohaterowie wiwatowali - taka niezgodność konwencji. Ale może to nie problem konwencji, tylko zobojetnienie - oni już przeżyli jedną apokalipsę i czekają, aż los postawi kropkę nad tą cywilizacją.
A na księżyc nie lecą, za to na Marsie już jest kolonia. Tu przepowiednia też się nie sprawdziła. Kolonizacja Marsa to zadanie większe niż na dekadę :)
O co walczyć? O pieniądze? Nie mają już w zasadzie wartości/przyszłości... O żywność? Jest rozdzielana, ale jej wystarcza (póki co)... O wódę? Nie zdążą przepić tego co mają... No to może "o kobiety"? Wtedy (IMHO) panowały ciut inne zasady społeczno-kulturalne, więc tego typu anormalne zachowania raczej traktowano jaki marginalny wybryk niegodny nadmieniania w filmie... Budować schrony! Świetny pomysł... tylko trochę czasu mało, no i zasobów (choćby żywność), poza tym w tamtych czasach trudno było sobie wyobrazić możliwość utrzymania nawet niewielkiej grupy ludzi LATAMI pod ziemią (tlen, jedzenie, medycyna). Sekty - to było społeczeństwo mocno mono-kulturalne - tutaj formę sekty sprawował ten wiec "there is still time". Nadzieja na to, że opad radioaktywny nie przeniknie na półkulę południową podtrzymywał "normalność", czyli chodzenie do pracy, spotkania towarzyskie itp. A gdy już wiadomo, że nie ma ratunku? Nie wygląda na to, by ktokolwiek miał mieć do kogokolwiek pretensje z racji nie pojawienia się w pracy (choćby scena admirał-sekretarka/adiutantka pod koniec). Scena z wyścigu samochodowego? Prosty "spust" napięcia społecznego, niemniej, powiedzmy, "cywilizowany" - mamy krwawy sport (niespotykany wówczas), który hamuje nerwowe nastroje, a że ludzie klaszczą? Jedni może dlatego, że wygrywa ten na którego stawiali, a drudzy dlatego, że zobaczyli, że jakiś kierowca miał już odwagę na takie zakończenie życia, z jakim liczył się w czasie swej pracy, i że ma już za sobą to, co widzów rajdu dopiero czeka, czyli śmierć... Tym, którzy tak nie potrafią/nie mogą pozostaną, również rozprowadzane, medykamenty... No i ciągle w tle muzyczka "Waltzing Matilda" w wydaniach to bardziej skocznym, to bardziej lirycznym :-) Więc nie zgadzam się z opinią, że film "słaby"! I polecam wszystkim obejrzenie, a żeby się dobić, nie specjalnie polecam słabiutki remake z 2000r, już w kolorze, z ciekawszymi "efektami", lepszymi sceneriami, i drewnianą grą aktorską (no może lepiej uchwycono miłość Moira-kapitan Towers, choć postacie zagrane znacznie gorzej niż w adaptacji z 1959r)! Przy tej pozycji można ponarzekać! Przeczytajcie książkę, której ten film jest adaptacją: autor Nevil Shute, tytuł oryginału jak i filmu "On the Beach", po polsku też tak jak i film "Ostatni brzeg" - polskie tłumaczenie całkiem niezłe - czytałem tą wersję z idiotycznym, nie pasującym mi do niczego, motylkiem na okładce, chyba jedno z pierwszych wydań, ale oryginał czyta się chyba lepiej, jest bardziej ekspresyjny, a jest dość prostym językiem napisany.
Gdyby faktycznie ludzie rezygnowali z walki o przetrwanie tylko dlatego (że tak pozwolę sobie napisać), że nie ma już nadziei, to nie słyszelibyśmy historii o Żydach ukrywających się miesiącami w cuchnących kanałach; o desperackich ucieczkach z obozów pracy, wymagających przemierzenia pieszo setek kilometrów; o pielgrzymkach do miejsc słynących z uzdrawiania gdy lekarze powiedzą, że choroba jest nieuleczalna, itp. Nie twierdzę, że powinno się zakończyć happy endem- zeszliśmy pod ziemię, polecieliśmy na Marsa- przetrwaliśmy! Absolutnie nie- oni faktycznie byli z założenia skazani na śmierć. Ale to człowiekowi nie wystarcza, żeby porzucić nadzieję.
Książkę również czytałam i także nie podzielam zachwytu nad nią- podobnie jak film, wydaje mi się sztuczna. Oto my, wzgardzeni przez świat potomkowie wyrzutków, jesteśmy od wszystkich lepsi- pozostajemy dumni i trzymamy fason do końca! To bzdura- głównym mechanizmem ewolucji jest walka o przetrwanie, i jest to mechanizm niemożliwy do stłumienia- może okazjonalnie na poziomie jednostki, ale nie społeczeństwa. To zadecydowało o naszym powstaniu, rozwoju i trwaniu, i to też zwyciężyłoby w chwili grozy. Ostatecznie jesteśmy zwierzętami i w momentach trwogi niemożliwej do ogarnięcia naszym eleganckim, rozwiniętym mózgiem, korzystamy z tych głębokich instynktów, które pozostały nam po płazach, a które karzą nam podejmować absurdalne terytorialne walki i rozmnażać się wbrew logice. Wiem, generalizuję, ale rozpatrujemy właśnie sytuację społeczeństwa, nie jednostki. Gdyby to był film o jednym człowieku, który pozostaje niewzruszony i opanowany w obliczu katastrofy ALE ukazanym na tle społecznego obłędu- wszystko byłoby do zaakceptowania. Ale to jest bajka o papierowych ludziach w chocholim tańcu. Oczywiście to tylko moje zdanie ;)
Posłuchaj kolego. Ten film to jest studium nad człowiekiem w skrajnej sytuacji życiowej. Nigdy takiej nie przeżyłeś i obyś nie przeżył.
Bierz ten film jakim jest.
To jest jego wspaniałość.
"Bierz ten film jakim jest"? Tożto zaprzeczenie idei tego portalu- tutaj się o filmach dyskutuje, a nie przyjmuje bezkrytycznie.
Czy to właśnie nie jest najwspanialsze, że każde z nas, komentujących, odebrało ten film inaczej? Gdybyśmy wszyscy myśleli tak samo, byłoby nudno ;) Pozdrawiam!
O czym Ty w ogóle piszesz? Chyba sama nie wiesz. Obejrzałaś kilka filmów katastroficznych i myślisz, że jesteś ekspertem z psychologii społecznej. Dziewczyno przeczytaj co napisałaś zanim to opublikujesz bo żal czytać.