Serial lubię, ale oceniając ten pełnometrażowy film pod kątem serialu, to niestety - wypada słabo...
Intryga naiwna, akcja rodem z Indiany Jonesa, ale w wersji ubogiej i słabej...
Poprostu, moim zdaniem - straszna kiszka.
fakt, bardzo słaby, taki średni bym powiedział. serial wg mnie też nie był jakiś wybitny ale miał zupełnie inny charakter niż pełnometrażowy film
Film wygląda przede wszystkim jakby miał budżet połowy jednego odcinka serialowego o pannie Fisher. Już początkowe sceny z wydostawaniem Shirin z więzienia wywołały u mnie niezły cringe... Naprawdę już bardziej czujni są strażnicy npc w grze Assassins Creed. To wywalanie krat i cały rumor w jej celi a strażnik i tak rozgląda się po ziemi i na poziomie tylko swojego wzroku i nie spojrzy w górę albo za róg? OMG
Panna Fisher i Krypta Łez ma na FilmWebie notowania wahające się pomiędzy ujdzie a średni. Czyli bieda! Powzięłam więc zamiar, aby znacząco je podnieść, bo stary serial – Zagadki kryminalne panny Fisher – bardzo lubię. To przecież jest taki słodziutki, detektywistyczny romansik ze schludnymi, estetycznymi zwłokami, co w dzisiejszych czasach zdarza się naprawdę rzadko. (Mierzi mnie oglądanie rozpaćkanej po ścianach wątroby, denata dryfującego w kanalizacji albo jelit rozdeptanych po podłodze!) Na dodatek osadzony został w latach dwudziestych, które pod względem stylu damskiej mody nie mają sobie równych. Nosiło się wtedy naprawdę coolowe ciuchy. Faceci zresztą też nie mogli narzekać – kapelusze mieli świetne, buty również, płaszcze także samo, oraz – co istotne – samochody o całkiem niezłym kopycie! Mężczyznom więcej przecież nie potrzeba. Tak mi się wydaje, choć mogę się mylić.
Rozpoczynając seansowanie Panny Fisher i byłam absolutnie pewna, że argumentów za znajdę mnóstwo i bez trudu wymiotę wszystkich malkontentów, niechętnych zarąbistym kreacjom i analitycznemu umysłowi Frani. Na początku wydawało mi się, że to bułka z masłem, bo już w pierwszej scenie kobita wprost dziko mi zaimponowała. Po wąskich murkach śmigała zwinniej niż muflon, choć od stóp do głów spowita była w plączącą się wokół kostek, gigantyczną płachtę (w pięknym kolorze intensywnego kobaltu), pantofelki na niewysokim obcasie i – to ważne – rękawiczki dla ochrony manikiuru. Ani raz nie runęła na glebę! Zakręty zbierała z ogromną precyzją, pomimo że twarz, oczy a tym samym i pole widzenia, zasłaniała jej absurdalnych rozmiarów, orientalna biżuteria w formie dyndającej woalki. Potem Frania perfekcyjnie spacyfikowała arabskiego policmajstra ciskając weń tą niewygodną acz folklorystyczną szmatą, w którą wcześniej była owinięta i powróciła do cywilizacji ukazując się światu w wieczorowej sukni (w odcieniu starego złota, średniej długości, idealnie dopasowana , plus dyskretne dodatki).
Ten jaskrawy dowód niezwykłych umiejętności panny Fisher, z palcem w nosie potrafiącej w walce o przetrwanie (własne bądź klienta) wykorzystać dobry gust, zimną krew i nienaganny makijaż, sprawił, że z podziwu szczęka opadła mi po raz wtóry. Wnet także zaświtała mi myśl, że ów fabularny galimatias nie jest przypadkowy, lecz absolutnie zamierzony i że na pewno kryje się w nim jakiś głębszy zamysł! Na przykład taki, że realizatorzy postanowili sobie z nami pożartować, pochichotać, filuternie pomrugać oczkiem, wierząc, że co bystrzejsi widzowie momentalnie zrozumieją o co im chodzi, czyli:
Szanowni Państwo! Może i Australia jest dnem matki Ziemi, ale wcale to nie oznacza, że zwisamy głowami w dół i że nie stać nas na posiadanie własnego Indiany Jonesa albo i niedużego Jamesa Bonda! Bo stać! Proszę tylko popatrzeć – czyż Frania nie jest idealną kombinacją obydwu panów? A przy tym o ileż jest od nich ładniejsza!
(No, tu bym polemizowała! Bo choć charakteryzatorzy odwalili kawał genialnej roboty, dzięki czemu Essie Davis wygląda dwanaście lat młodziej niż sześć lat temu, gdy zagrała w ostatnim odcinku serialu, to jednak Harrison-Indiana Ford i Pierce-Bond Brosnan nadal pozostają bardziej w moim typie. Sean-Bond Coonery nie – prawdziwie przystojny zrobił się dopiero na starość. Na przykład w Imieniu róży już idealnie odpowiadał wyśrubowanemu wzorcowi męskiej urody. O pozostałych Dżejmsach i bohaterach pokrewnych nie mam wyrobionego zdania, z małym wyjątkiem: Roger-Bond Moore nosił świetnie skrojone garnitury).
Oglądanie kontynuowałam więc z pozytywnym nastawieniem aż do momentu, w którym pani Deb Cox – scenarzystka i pan Tony Tilse – reżyser, postanowili mrugnąć do widzów po raz kolejny, żebyśmy się znowu uśmiechnęli, a potem jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze Najpierw zaserwowali garść szczęśliwych zrządzeń losu i debilnych, angielskich kolonizatorów w mundurach (w tym jednego, skończonego chama!), następnie odrobinę klimatu westernowego, typu wyrywanie krat z okien aresztu przy pomocy muła, który był osłem ale nie idiotą, bieg w szpilkach po dachu pociągu pyrkającego przez prerię i takie tam inne. Dorzucili też powrót Frani do świata żywych, w stylu zmartwychwstania Sherlocka Holmesa w opowiadaniu Pusty dom, potem nawiązali do holiwoodzkich fascynacji arabskimi szejkami, potem koniec spojlerów. Mam prawo podejrzewać, że ostatecznie od tych masowych kaleczek, cytacików, podróbek i permanentnego puszczania oczek do odbiorców, samym twórcom filmu zakręciło się w głowach a gały zaczęły im łzawić i być może zajarzyli w końcu, że wyprodukowali nie film, ale kryptę łez! Gorzkich łez, dodajmy! Spaprali, przynajmniej mnie, przyjemne wspomnienia poserialowe! I po co? Tylko po to, żeby w scenie finałowej nastąpił oczekiwany przez trzy sezony serialu pełnometrażowy pocałunek Frani i Jacka? No, bez jaj! Zresztą, okazało się, że to nie był żaden pocałunek, tylko gwóźdź do trumny całego obrazu, bo tym razem reżyserowi poszło w stronę kina niemego, więc na ekranie ujrzeliśmy scenę ekstatycznego sklejenia się dwojga ust, godną Poli Negri i Rudolfa Valentino. I żeby to chociaż śmieszne było, ale gucio! Nie było!
A co do oceny na FW, to dałam Pannie Fisher i Krypcie Łez pięć gwiazdek, z czego pierwszą za oldskulowy, żółty automobil stojący przed rezydencją w scenie nieudanego pogrzebu, drugą za fason pilotki na głowie Phryne w tej samej scenie, trzecią za mój ulubiony model okularów, jakie nosiła, gibiąc się przez pustynię na wielbłądzie. Ostatnie dwie gwiazdki dorzuciłam z litości za całokształt, koncepcję i ogólny wyraz artystyczny. Pierwotnie jednak odjęłam jedną za kretyński kostium koloru jaskrawoczerwonego (plus czerwono-czarny kapelusz i takież czółenka), w którym Frania starała się pozostać niezauważona (!) podczas włamu do lokalnego mamra zlokalizowanego na ludnej ulicy, ale ostatecznie oddałam, stwierdziwszy, że jednak scenarzystka zdrowo się napociła wymyślając tę hałdę pierdół i dowcipasów, ergo – jakiś bonus jej się należy. (K.T.)